Obrzeża > Góry

Dom myśliwego

(1/20) > >>

Ciri:
Dom jak dom, bardziej chatka. Zbudowany z drewnianych bali, z małą werandą, z widokiem na góry. Domek ukryty jest w lesie, który otacza góry. Ogromna ilość dzikich zwierząt sprawia, że zawód myśliwego jest tu jak najbardziej opłacalny. Podwórko zostało ogrodzone, bardziej symbolicznie niż dla jakiejkolwiek ochrony.

Ciri:
Kamuflaż. Po to by ukryć się przed wrogiem i po to, by zaatakować. Ciri zrozumiała, że otwarta walka jest do niczego. Ukryć się i zaatakować. Przyczaić. Dlaczego? Bo się nie zjawił, chociaż czekała? Może. Bo miała dosyć bezczynności? Może. Bo nie chciała składać do kupy kolejnych ludzi, których poznała jako beztroskie dzieci, a teraz byli to wyniszczeni ludzie? Fakt. Nie powiedziała nikomu wychodząc. Odwiedliby ją od pomysłu. Ale Tony domyślał się, to wiedziała. Był zbyt inteligentny i zbyt dobrze ją znał, by uwierzyć, że tylko uciekła.
Łowcy dopadli ją wcześniej niż sądziła. Co pamiętała? Smak krwi, jej odurzającą woń i to jak przelewała się przez palce. Dźwięk łamanych kości i przegryzanych gardeł. Ból. I dziwna euforie, której być nie powinno. Przeżyła. Nie wiedząc dlaczego, ale przeżyła. Wściekła, że jednak jej się udało. Czyżby liczyła na samobójstwo? Obudziła się owinięta bandażami, z pyskiem zawiązanym tak, by nie mogła ugryźć tego, kto teraz grzebał jej w boku i wyjmował kulę. Myślał, że była psem? Chyba. Zaprzyjaźniła się z nim. Znalazła sobie kamuflaż, skryła się za obrazem psa. Polowała razem z tym mężczyzną. Odpoczywała. Nocą zajmowała się łowcami. Czasem, kiedy jej sie chciało. A kiedy nie, leżała na dworze, czy w domu nasłuchując odgłosów nocy.
***

Leżała wyciągnięta wygodnie na deskach werandy, nieco przysypiając. Biała sierść zdążyła odrosnąć, w miejscach gdzie zadano jej rany. Otworzyła jedno oko, obserwując myśliwego, który wyszedł z domku i usiadł na ławce. Zamknęła oczy ponownie i zasnęła ponownie, wsłuchując się w szum drzew i cichy świergot ptaków.

Connor:
John Winchester. (Tak?) Podobno jakiś dobry przyjaciel ojca.
Connor potrzebował pomocy, chociaż wstydził się do tego przyznać nawet przed samym sobą. Nie miał wyjścia. Nigdy nie nadawał się na medyka. Przez ostatnie trzy miesięce, ukrywając się w najróżniejszych miejscach, o warunkach bynajmniej niesanitarnych, próbował na własną rękę leczyć ostatnie rany. Oczywiście, jego jedynym osiągnięciem był fakt, iż się nie wykrwawił. Rany wcale nie chciały się zabliźnić, ropiały. Wściekał się na siebie, ale co to mogło zmienić. Nie potrafił nawet, jakkolwiek, zaleczyć dziury po kulce. Liczył, że "samo przejdzie". Nie przeszło. W końcu, po trzech miesięcach trafił, właściwie przypadkiem na adres myśliwego.
I właśnie do niego zmierzał. Miał nadzieję, że go zastanie. I że to rzeczywiście dawny przyjaciel rodziny, a nie pułapka asasynów.
Zatrzymał się jakiś kawałek od domostwa, dla złpania tchu. Do tej pory przemieszczał się w wilczej postaci, gdyż tak było łatwiej. Teraz nie chciał ryzykować zostania kolejnym trofeum i wrócił do ludzkiej formy.
Zauważył z daleka człowieka siedzącego przed chatą. To musiał być on. Zawahał się, ale w końcu zdecydował podejść bliżej. Ruszył dalej wąską, wydeptaną ścieżką. Ponownie zatrzymał się dopiero przed bramą (jeśli takowa jest xD). Nie ściągnął z głowy kapturu od długiego, zniszczonego płaszcza. Czekał na reakcję mężczyzny.

____________
To miał być przyjaciel jego prawdziwego, czy przybranego ojca?

Ciri:
// Przybranego. Rozumiem, że ja kieruję J. W. ?

Connor:
// Nie, nie Ty. Ksiądz proboszcz.

Nawigacja

[0] Indeks wiadomości

[#] Następna strona

Idź do wersji pełnej