Miasto > Część północna

Kręte uliczki

(1/37) > >>

Jon:
Wąskie, ciemne (niektóre ślepe) uliczki, tworzące swoisty labirynt, na przedmieściach.

Jon:
Tamta leśna chata znajdowała się na prawdziwym odludziu. Jonowi, na pewno nie będącemu w szczytowej formie, droga do tego miasta zajęła, zdaje się, trzy dni. Bał się spróbować podróży na stopa. Przecież nie pamiętał, kim był. Nie chciał sobie przypadkiem napytać biedy.
Bandaże dawno już pościągał. Świeżych nie miał, więc nie założył. Lewą rękę, tą na temblaku (tak to się pisze? xD), schował pod kurtką. Na szyi, ukryty pod koszulką, wisiał tajemniczy woreczek.
Coraz częściej mijał po drodze jakieś zabudowania, ale ciągle bał się, gdziekolwiek zajść, zapytać kogoś przynajmniej o to, gdzie się znajduje, mimo, że nie miał już siły wędrować dalej.
Minął tabliczkę z nazwą miasta. Jakaś obca nazwa. Nie kojarzył jej. W ogóle nic nie kojarzył.
Zastanawiał się nad podniszczonym mundurem lotnika, który zostawił tam, w chacie. Prawdopodobnie był jego. Więc był pilotem?...
Po jego obu stronach wyrosły budynki. Dość zaniedbane, wyglądało na to, że była to jakaś typowo biedna dzielnica. Zmusił się by trochę przyspieszyć. Nie podobało mu się tu. Chciał się jak najszybciej dostać do centrum, chociaż właściwie nie wiedział po co. Może zdecyduje się w końcu zajść na posterunek policji?

Fox:
Z pobliskiego zaułku wydreptała gromadka chłopców, dzieci jeszcze, ale już z bliznami, a niektórzy z oczami błyszczącymi od narkotycznego głodu. Podeszli do niego z ewidentnie złymi zamiarami. Wyglądali źle, jak sfora wygłodzonych psów, gotowych rzucić się na każdego. Ale wybrali jego, przechodnia, który także nie przedstawiał się najlepiej. Instynktownie wiedzieli, że tak będzie łatwiej. Uliczka opustoszała, nikt nie chciał się mieszać w takie bójki. Facet był tu obcy.
Tylko na dachu jednej z niższych przybudówek siedziała kobieta, w zasadzie dziewczyna jeszcze, obserwująca całą sytuację bez śladu zdenerwowania. Ze spokojem dopalała papierosa, spoglądając na zaatakowanego, najpierw słownie, oczywiście. To pasowało do takich szczeniaków, jak ta banda.
Postanowiła,l że jeśli on obroni się siłą, pozwoli dzieciakom go rozszarpać. Z taka przewagą nie miałby szans nawet najlepszy wojownik. Ale jeśli on, będzie starał się odwieść chłopców od tego pomysłu, zareaguje.
Fox rzadko bywała wspaniałomyślna, ale facet chyba był wilkokrwistym. Tak sądziła, ale nie mogła być pewba, odległość jej na to nie pozwalała.

Jon:
Oczywiście, ktoś, kto stracił pamięć nie może być szczęściarzem. Tak więc szczęście go i tym razem ominęło. W przeciwieństwie do bandy młodocianych chuliganów. Jon miał nadzieję, że skończy się jedynie na zaczepce. Oczywiście, że tak się nie stało. Otoczyli go.
- Psiakrew, odwalcie się, gnojki - warknął. Koś za nim się zaśmiał.
Jon widział po ich twarzach, że nie odpuszczą. Odruchowo przyjął obronną postawę - skąd ją znał?- i dzięki temu pierwszy cios zbił zdrową ręką. Zrobił to na tyle sprawnie, że aż sam był w szoku. I tę chwilę rozproszenia przypłacił oberwaniem kopniakiem. Nie stracił równowagi, bo stał stabilnie. Za to wyrżnął pięścią w podbródek smarkacza, który właśnie próbował się na niego rzucić. Jak na razie mu się jako tako udawało, ale ich było zdecydowanie za dużo. I większość z nich właśnie zrozumiała, gdzie znajduje się słaby punkt Jona...

Fox:
Kiedy udało im się powalić go na ziemię, nieco zdziwiona trudem, z jakim przyszło to dość silnej i dobrze odżywionej jak na tutejsze standardy bandzie, zeskoczyła zgrabnie z dachu na barierkę, a potem na ziemię.
- Dość - nie krzyczała, ale i tak wszyscy na chwilę zatrzymali się, by utkwić oczy w sylwetce Fox.
Nie odsunęli się, bo im nie kazała, tylko nadal przytrzymywali go przy ziemi. I tyle, skończyli z biciem. Chociaż Fox miała pewność, że chcieliby dokończyć katowanie obcego. Jej autorytet był nadal na tyle silny, by nie podważyli rozkazu.
Podeszła bliżej spoglądając na powalonego.
- Jesteś obcy - powiedziała to takim tonem, jakby miało to oznaczać "jesteś wrogiem" - I nie powinno cię tu być.
- Ledwo przyszedłeś, a już się w coś wplątałeś. Jak widzisz, to nasze miejsce. My tutaj dowodzimy, konkretnie ja i paru moich kolegów. Wołają na mnie Fox i tą nazwę powinieneś zapamiętać.
Pochyliła się, niemal uklękła obok niego. Posłała mu uśmiech, jakkolwiek drwiący, tak całkiem ładny.
- Nie chcę cię zabijać, więc nie zjawiaj się tu więcej.
Podniosła się i odsunęła o kilka kroków.
- Przeszukajcie go.
Jeden z nich, o lekkiej budowie i jasnych, brudnych włosach, najmłodszy, pochylił się i zaczął szukać czegoś wartościowego, szybkimi pewnymi ruchami, które świadczyły o tym, że to nie był jego pierwszy raz. Znalazł woreczek i zerwał go z szyi i podał Fox.
- Wezmę to sobie. W zamian, oni nie skrzywdzą cię... trwale - jej głos, byłby miły dla ucha, gdyby nie kpina.
Oddaliła się szybko, zwinnym ruchem wspinając się na dach pobliskiego budynku, obdarzając chłopców długim, przyzwalającym spojrzeniem.
Rozprawili się z nim szybko, sfrustrowani tym, że ona nie dała im go zabić. Zniknęli w jednej z wielu uliczek, śmiejąc się i przepychając.

Nawigacja

[0] Indeks wiadomości

[#] Następna strona

Idź do wersji pełnej